Poszliśmy za ciosem. Udało się nad Bugiem, to czemu nie zabrać Stasia dalej? Właśnie taka myśl zakiełkowała nam w głowach jakieś dwa tygodnie temu. Ba, co tam zabrać dalej, to już nie o dystans chodzi, sprawdźmy lepiej, czy nowe powietrze nie zaszkodzi naszemu pierworodnemu i będzie słodko spał nie w swoim łóżeczku, ale w zupełnie obcym miejscu. Owszem, pojawiły się pewne obawy, ale ostatecznie groziła nam jedynie nieprzespana noc, a to chyba w oczach młodego rodzica raczej norma aniżeli stan nadzwyczajny.
Jak postanowili, tak też zrobili. Wybór padł na „stolycę”. To chyba oczywiste, że skoro Stasio miał nocować pierwszy raz poza domem, to od razu wypalił z grubej rury 🙂 A tak na poważnie, to kochany mąż miał parę interesów do załatwienia, więc poniekąd przy okazji załapaliśmy się ze Stasiem na miły wypad w środku tygodnia. Ostatnio w Warszawie byliśmy jeszcze w wakacje, kiedy paradowałam sobie z brzuchem. Teraz pojechaliśmy już jako pełnoprawne trio.
Na początek ciekawostka: gdzie bym się nie wybierała, to pakowanie zostawiam na ostatnią chwilę. Nie cierpię i w trakcie strasznie cierpię. Nie lubię, nie znoszę i zawsze wyobrażam, że w jakiś magiczny sposób walizka spakuje się sama i będzie czekała na mnie grzecznie w przedpokoju. Nie muszę chyba mówić, że jeszcze żadna moc tego nie sprawiła i zawsze jest tak samo. Zawsze też nabiorę wszystkiego za dużo, a później jestem zła, że ciągam to za sobą. Chociaż im dalszy wyjazd w planach, tym mniej rzeczy zabieram. Problemem są te krótkie wypady. Ale nie tym razem… Okazało się, że jako Stasiowa mama spakowałam się dzień wcześniej, DZIEŃ WCZEŚNIEJ. Zajęło mi to mniej czasu niż zwykle, byłam bardziej zdecydowana i chyba nie wzięłam niczego, co by się nie przydało. Po raz pierwszy też podzieliłam miejsce w walizce z moim bobasem, co oznacza, że Stasio zajął jakąś część naszego życia w każdym aspekcie, choć najwięcej miejsca wygospodarował sobie w naszych serduchach.
Zrobiło się sentymentalnie, więc wrócę do naszej wyprawy. Pakowanie udało się jak nigdy: słoiczki, pieluszki, ubranka, zabaweczki, butelki – wszystko znalazło się na swoim miejscu. Udało nam się nawet wystartować o założonej godzinie, a to już zdarzenie warte odnotowania w kronice rodzinnej.
Droga minęła bezproblemowo, bo nasz brzdąc kochany albo spał, albo zajmował się sobą, rozmawiając z misiem, męcząc swoją pszczółkę lub przyduszając pluszowego królika. Po dotarciu na miejsce w planach mieliśmy zrzucenie naszego bagażu, a później szybkie przemieszczenie się na konferencję, gdzie mąż miał się spotkać z kilkoma osobami.
Jeszcze o noclegu słów kilka. No cóż, warto rzec, że zafundowaliśmy Stasiowi Warszawę na całego, bo nocowaliśmy w Rynku Starego Miasta. Mam nadzieję, że za parę lat doceni nasze starania, bo jak się domyślacie samochód musieliśmy zaparkować w pewnej odległości od tego miejsca, a później przenieść wszystkie klamoty i przepchać wózek po kostce brukowej. Stasio podskakiwał na wszystkie strony, na pewno gorzej niż w trakcie naszej leśnej wyprawy. Później zostało już tylko wniesienie wszystkiego na pierwsze piętro kamienicy i mogliśmy w pełni rozkoszować się naszym wygodnym apartamentem. Mieszkanie wynajęliśmy tu. Muszę stwierdzić, że to świetna opcja, bo cena konkurencyjna, a mieszkanie w pełni wyposażone z kuchnią, pralką, żelazkiem itd., co przy małym dziecku jest czasami niezbędne. Jedyny minus był taki, że choć zaznaczyliśmy, że potrzebujemy niemowlęcego łóżeczka, to niestety obeszliśmy się smakiem. W niczym to jednak nam nie przeszkadzało, bo w olbrzymim łóżku zmieścił się idealnie między nami Stasio.
Zdążyliśmy już się przekonać, że nasz synek to bardzo towarzyski stworek, który z chęcią przechodzi z rąk do rąk, a im lepsza perspektywa widokowa, tym chętniej wykorzysta swojego tragarza. Tym razem w trakcie wieczornej konferencji został obniesiony po sali niczym król przez znajomego męża – Toma, który może pochwalić się niemal 2 metrami wzrostu. Stasio był tak szczęśliwy, że tuż po tym, jak wrócił na moje ręce, zaserwował mamie obiadowego pawia prosto na jasną dżinsową koszulę. Brawo synku, wiem, że zawsze mogę na Ciebie liczyć 🙂 Aha, zapomniałabym, to był marchewkowy obiadek…
I tak nam upłynął cały dzień, a zmęczeni byliśmy koszmarnie i naiwnie wydawało nam się, że Stasio zachowa się solidarnie. Niestety, maluch ani myślał spać i chociaż dawno wybiła jego godzina, to taczał się jak szalony po łóżku, wymachiwał nóżkami i nie zasypiał. Robocikiem jednak nie jest, więc w końcu baterie musiały się rozładować. Spał nam bardzo ładnie, zupełnie jak w domu.
Następnego dnia zostało pakowanie i spacer po rynku. Pogoda nam sprzyjała, bo świeciło ładne słońce i tylko Stasio nie był z tego powodu zadowolony. Zdążyliśmy już zauważyć, że kiedy Stasia dosięgają jakiekolwiek promienie słoneczne, zachowuje się jak rodowity mieszkaniec Transylwanii i tak się kręci, jakby to słońce miało go żywcem spalić. Nieważne, czy to spacer, czy w domu. Widać, że chłopak urodzony ciemną jesienią i się jeszcze nie przyzwyczaił.
Po spacerku nie pozostało nam nic innego jak wsiąść do samochodu i obrać kierunek na północny wschód, a konkretnie do IKEI. Żeby nie było, Stasio postanowił nie tylko zwiedzić Warszawę, ale przy okazji zahaczyć o ten meblowo-wyposażeniowy przybytek, w którym zdecydował się przetestować jakość przewijaka. W mniemaniu Stasia testy wypadły pozytywnie, aczkolwiek na ogólną ocenę wpłynął fakt, że jakiś jegomość miał czelność zakłócić sferę przewijakową i wtargnął nieproszony do środka. Oj, miała później biedna matka od Stasia, że jak to tak drzwi nie zamknęła…