Wiecie jak to jest. Niby każdy taki otwarty, spragniony nowych doznań kulinarnych, nienasycony i gotowy na konfrontację z wyobraźnią miejscowych kucharzy, ale jak przyjdzie co do czego, to w trakcie wakacji nie jednemu z nas zamarzył się porządnie rozbity kawał schabowego albo kanapka z pachnącym chlebem, szynką i soczystym pomidorem (to moja wersja) 🙂 Zdarzało nam się spotykać ludzi, którzy po kilku latach podróży po Azji nadal pałali nadzieją na rychłe wgryzienie się w palcówkę i pospolitego ogórka kiszonego. Nie wiem, czy upodobania smakowe człowieka zostają zakodowane w naszym DNA  wraz z genami przodków, ale wiem, że to właśnie jedzenie jest jedną z pierwszych rzeczy, za którą zaczynają tęsknić ludzie, kiedy na dłużej opuszczą swój kraj.

A jak to jest z nami? Czy chętnie próbujemy nowości? Czy tajskie żarcie naprawdę nam smakuje? A więc tak: głowa naszej rodziny uwielbia eksperymenty, chętnie próbuje wszystkiego, co mu podsuną i nie zawaha się przed spróbowaniem czy to robaka, czy macek ośmiornicy. Choć czasami nie jestem pewna, czy mu smakuje, bo smakuje, czy smakuje, bo po co wybrzydzać i chodzić na głodnego. Szyja naszej rodziny czyli ja ma większy problem. Do dziwnie wyglądających nowości podchodzę z dystansem, bo zawsze muszę się upewnić z czego to jest zrobione, a jak coś kompletnie nie wygląda, to mogę się nie przełamać. Odpadają ekstremalne doznania typu robale. Wolę wierzyć, że zawartość talerza nagle nie wstanie i nie zmieni lokalizacji.  Wspólny mianownik tego duetu odnajduje się w chwilach, kiedy mój mąż ukochany niczym zawodowy negocjator przekona mnie do pójścia o krok dalej i przekroczenia własnych kulinarnych ograniczeń, co już nie raz się zdarzało i za co jestem mu niezmiernie wdzięczna.

Koniec dywagacji i budowania klimatu grozy, przejdźmy do tajskiego jedzenia. Kiedy myślę o lokalnych specjałach, w głowie od razu pojawia się obraz typowej tajskiej ulicy usianej po obydwu stronach setkami straganów i mini kuchni na kółkach oferujących najróżniejsze dania od przystawek począwszy, a na deserach skończywszy. Można powiedzieć, że to coś w stylu hotelowego bufetu z tą różnicą, że kucharz szykuje jedzenie na żywo, niekoniecznie myje ręce (czego nie można być też pewnym w restauracji), a za przyjemność skosztowania tych cudów nie zapłacimy zbyt wiele. Warto też pamiętać, że tajskie jedzenie jest naprawdę ostre i jeśli wydaje nam się, że w Polsce spróbowaliśmy czegoś pikantnego, to wiedzcie, że to dopiero przedsionek piekielnych smaków, jakie zaserwują nam miejscowi kucharze.

Najbardziej pikantna papaya salad

Wychodzimy więc na ulicę i widzimy: misternie wykonane kolorowe kawałki sushi, grillowane owoce morze i ryby, szaszłyki z różnego rodzaju mięsa, dania z makaronem typu pad thai, dania z ryżem, dziwne mieszanki warzyw i mięsa zalane jakimś piekielnym sosem i podawane w foliowym woreczkach, dziesiątki kawałków kurczaka, wieprzowiny, usmażonego w grubej tempurze, omlety na patyku (nieźle, co?), owoce na patyku, sajgonki, egzotyczne sałatki i wszechobecne naleśniki z nutellą i bananem. Pewnie nie udało mi się wszystkiego wymienić, bo zazwyczaj po przejściu taką ulicą dostaję oczopląsu i pojęcia nie mam, czym się najeść.

Oczywiście, te wszystkie dania można też dostać w każdej restauracji. Prawda jest jednak taka, że za taki pad tahi, czyli jedno z najpopularniejszych tajskich dań (makaron z warzywami i mięsem albo owocami morza w sosie rybnym) na ulicy zapłacimy 30, 40, może 50 BHT (3, 4, 5 zł). W restauracji policzą sobie ok. 20 zł, ale widzieliśmy, że ceny dochodziły nawet do 60 zł.  Gdzie tkwi subtelna różnica? Wiadomo, na ulicy jesz ze styropianowego pudełka, plastikowymi sztućcami, choć jak masz szczęście, to dostaniesz kawałek papierowej serwetki. Dla takich chwil warto żyć 🙂 W restauracji będzie to samo, prawie to samo, ewentualnie coś podobnego, podane na talerzu wielkości połowy stołu, bo na takim wychodzą lepsze zdjęcia blogerom. Będzie szał i szyk. A co ze smakiem?

Pad thai

No właśnie. Mam takie jedno wspomnienie, kiedy całkiem zdołowani i bez nadziei na lepsze jutro, trafiliśmy do domu zwykłej kobieciny z indonezyjskiej wioski u podnóża wulkanu. Podała nam wtedy coś od serca, coś co pewnie jadała codziennie ze swoją rodziną. Był to zwykły makaron z miejscowym zielskiem, obficie skropiony słonym rybnym sosem, do tego herbata jaśminowa w wielkim kuflu od piwa. Nie pamiętam dokładnie, ale całość kosztowała nas chyba 3 zł od głowy. Może zabrzmi to patetycznie, ale ta uczta o 4 nad ranem dała nam wiarę w człowieka i nadzieję na nowy początek.

Nie musi być drogo i w talerzu na pół stołu, żeby było smacznie. Mając to na uwadze, nie stronimy od budek na ulicy, ale nie pogardzimy też restauracją choćby z samej chęci pałaszowania porządnymi sztućcami 🙂 Poza tym nawet jeśli jedzenie okaże się niesmaczne, to odczuwamy mniejszy ból, tracąc przysłowiowego piątaka, niż gdyby przyszło nam stracić dziesięć razy więcej.

Czym się zajadaliśmy, a co sobie darowaliśmy? Na pierwszy ogień pójdzie sushi, „arcytajskie” danie. Na nasze nieszczęście przepadliśmy zupełnie, bo było inaczej niż w Polsce i naprawdę smakowicie. Tak bardzo smakowicie, że na ten temat będzie oddzielna notka 🙂

Sushimoc

Była też ryba z grilla. W Polsce grill kojarzy nam się jednoznacznie z kiełbachą, karkówką czy innym mięskiem. W Tajlandii królują ryby i owoce morza, chociaż koneserom sztuki mięsa nie zabraknie także tych specjałów. Osobiście mamy sentyment do jednej ryby, red snappera, który smakuje nam najlepiej w towarzystwie mega ostrych sosów z chilli, stworzonych na bazie sosu rybnego. Do tego dodajmy grillowanego ziemniaka, kolbę słodkiej kukurydzy i sałatkę z warzyw. Prawdziwy porn food w gębie. Pisząc tę notkę, dowiedziałam się, że polska nazwa naszej ulubionej ryby to lucjan czerwony, a więc następnym razem lucka poproszę i wszystko w temacie.

Standardowo testowaliśmy różne dania z ryżem i makaronem, im ostrzej tym lepiej, chociaż czasami przyszło nam wymięknąć. Po wielu doświadczeniach kulinarnych wiem, że pragnienie przypalonego gardła najlepiej ugasi wiadro coli z lodem.

Na ostro z chilli i bazylią

Na ostro z chilli i bazylią

Na Koh Samui, zwłaszcza w Chawengu, jest mnóstwo hinduskich knajpek, a że uwielbiamy takie żarcie, nie darowaliśmy sobie kilku porządnych uczt. Jeśli chodzi o nas, to hinduskie jedzenie preferujemy szczególnie w wersji wege. Naszym skromnym zdaniem nikt nie gotuje tak dobrze po wegetariańsku jak Hindusi.

Na deser dodawaliśmy naleśniki z bananem i nutellą, polane skondensowanym mlekiem. Zastanawialiśmy się, na czym polega fenomen tajskiej rozrzutności, bo nie szczędzili tego dodatku wcale, a wcale. Teraz już wiemy, bo będąc w miejscowym supermarkecie, zauważyłam, że cena za puszkę słodkiego nektaru to zaledwie ok. 2,50 zł.

Czego byśmy raczej nie zjedli? Tajlandia znowu nas zaskoczyła. W zeszłym roku pan Kierus zajadał się grillowanymi chrząszczami. Tym razem miejsce chrząszczy zajęły powszechnie królujące skorpiony i na to nie mogliśmy się zdecydować. Nie tylko ja, ale też mój mąż 🙂 Jeżdżąc samochodem po wyspie, trafiliśmy też na stoisko pewnej muzułmanki nad morzem, która sprzedawała smażone na głębokim tłuszczu malutkie rybki wymieszane z glonami i zalane dziwnym ciastem. Wyglądało to podejrzanie i jakoś nas nie zachęcało, ale zdjęcie mamy 🙂

A co się dzieje, kiedy dopada nas pragnienie?