Zacznę od tego, że sportowiec ze mnie żaden, co przyznaję, składam bardziej na karb lenistwa aniżeli jakiejkolwiek innej kwestii. Na siłowni byłam ze dwa razy w życiu i nigdy się nie wciągnęłam w wyciskanie siódmych potów. Co prawda, obydwa razy miały miejsce za czasów, kiedy nie było gdzie eksponować swoich osiągów, bo instagrama jeszcze nie wynaleźli. Kto wie, może wizja fejmu sprawiłaby, że wstąpiłby we mnie duch trenowania. Na bok żarty, bo wstęp robi się przydługi, a meritum powinno być takie. Jeśli sporty, to najlepiej na śniegu. Stopień trudności przy wyborze rodzaju aktywności spada, kiedy okaże się, że nart nie miałam nigdy na nogach. Teraz pewnie myślicie – wymiata na sankach jak przedszkolaki. Jednak nie, bo sanki do dzisiaj kojarzą mi się 6-tygodniowym gipsem na nodze, więc siłą rzeczy zostaje snowboard, który chyba uwielbiam. Piszę chyba, bo sama nie jestem pewna, czy to przyjaźń, czy coś więcej.
Pomimo tego lubię to uczucie, kiedy zakładam deskę na nogi i wbijam się w puch albo lód – co kto woli ☺ Jest w tym coś niezwykłego, że stajesz na szczycie góry, patrzysz w dół i pędzisz przed siebie. Mała górka też się liczy, bo pamiętam, że kiedy zaczynałam naukę jazdy na snowboardzie, to pokonanie zwykłej oślej łączki bez spektakularnych upadków graniczyło dla mnie z cudem.
Z nas dwojga Pan Małżonek opanował w zamierzchłych czasach również jazdę na nartach, ale trzeba przyznać, że w dorosłym życiu nie przykładał się specjalnie do szlifowania tej zdolności, co zaowocowało lekkim przerażeniem na jego twarzy, kiedy okazało się, że ruszamy na spontaniczny wyjazd w góry i ktoś będzie musiał Stasiowi pokazać, jak to się robi. Na szczęście okazało się, że asysta taty nie była tak konieczna, bo mały trafił do świetnej szkółki narciarskiej w Tyliczu, gdzie profesjonalni instruktorzy zadbali o to, aby mały złapał narciarskiego bakcyla.
Wyglądało to więc tak, że kiedy w święta okazało się, że mamy możliwość wyjazdu do Krynicy-Zdroju ze znajomymi, to zamiast zastanawiać się przez miesiąc, niemal od razu krzyknęliśmy, że czemu nie. Niemal w tej samej chwili Pan Małżonek stwierdził, że Stasio musi rozpocząć karierę narciarza i wysłał zapytanie do owej szkółki o to, czy biorą takie małe bąki. Okazało się, że wezmą, na co przyklasnęliśmy szczęśliwi. Z tym szczęściem wymalowanym na twarzach, że oto dajemy latorośli niepowtarzalną szansę na szlifowanie nowych umiejętności, przejechaliśmy 8 godzin do Krynicy-Zdroju. Mina zrzedła mi dopiero w momencie, kiedy okazało się, że w Stasio jest najmłodszy z 63 dzieci, które chodziły do szkółki.
Zanim jednak przejdę do rozterek matki, kilka suchych faktów o szkółce w Tyliczu. Przedszkole narciarskie, do którego chodził Stasio to AKADEMIA KUBUSIA, prowadzona przez profesjonalnych instruktorów, którzy na niejednym narciarskim ancymonie zęby zjedli. Zajęcia trwają od poniedziałku do piątku w godzinach 10-13.30, choć może się zdarzyć inny układ czasowy, co miało miejsce w naszym turnusie ze względu na dużą liczbę uczestników. Dzieci są podzielone według różnych grup wiekowych oraz stopnia zaawansowania w nauce jazdy na nartach, co zazwyczaj się ze sobą pokrywa. Stasio trafił do grupy 5-6 latków, którzy w większości mieli narty pierwszy raz na nogach. Tutaj znajdziesz linki do strony www i FB przedszkola.
Każdy dzień szkolenia to zdobywanie nowych umiejętności i nowe ćwiczenia, których zwieńczeniem jest popisowy zjazd między tyczkami w piątek. Szczerze mówiąc, to przed zaczęciem zajęć nie miałam złudzeń, że ten popisowy zjazd to raczej Stasia ominie, bo gdzieżby miał wjechać orczykiem na górę i zjeżdżać później z niej, do tego omijając slalomem jakieś tyczki. W trakcie zajęć dzieciaki codziennie mają przerwę na przekąskę oraz na obiad, które są wliczone w koszt szkolenia. Karnet nie jest wliczony w koszt i każdy rodzic musi wyposażyć w niego dziecko. Po obiedzie chętne dzieciaki męczą dalej instruktorów, wykorzystując ich jako konie pociągowe do wciągania pontonów na górę, na których one później zjeżdżają. W sumie daje to około 4 godzin zajęć w szkółce.
W najmłodszej grupie przypadał jednej instruktor na 2-3 dzieci, co jest naprawdę świetną opcją, bo trzeba przyznać, że musi się taki pan czy pani sporo nalatać przy małych dzieciakach, które stawiają pierwsze kroki na nartach. Tak jak wspomniała, uwieńczeniem szkolenia jest zjazd między tyczkami oraz uhonorowanie dzieci pamiątkowymi medalami i słodkościami. Z informacji praktycznych dodam, że stok, na którym uczą się dzieciaki, jest wyposażony w taśmę, orczyk oraz wyciąg typu „wyrwirączka”. Starsze dzieciaki wjeżdżały orczykiem i mogły przedostać się na sąsiednią trasę, która prowadziła na wyciąg kanapowy.
Pierwszego dnia miałam mnóstwo wątpliwości, czy Stasio sobie poradzi i naprawdę myślałam, że to chyba jednak kiepski pomysł z tą nauką, zwłaszcza że na dzień dobry wyszło, iż jest on najmłodszy na 63 dzieciaków biorących udział w szkoleniu. Stał więc sobie Stasio w całym rynsztunku, z kaskiem na głowie, w czerwonym kombinezonie, a ja patrzyłam na inne dzieci z jego grupy i oceniałam, że każde jakieś takie większe, starsze. Myślałam sobie, że oto serwujemy mu niepotrzebny stres, bo zaraz zacznie się wywalać, będzie mu zimno, albo się znudzi i zabawa się skończy. Spędziłam więc bite 3 godziny, prawie odmrażając sobie nogi, bo dreptałam w pewnej odległości pod stokiem, aby mnie nie zobaczył. De facto niemal nie odmroziłam sobie też głowy, bo zapomniałam czapki z hotelu i tylko ciepły kaptur w ciepłej kurtce ocalił mój roztargniony czerep. Widziałam, że jakoś średnio to wygląda, bo więcej leży na tym śniegu niż stoi, no ale co ja tam wiem, w końcu sama na nartach jeździć nie umiem.
Trzeba przyznać, że organizatorzy zaliczyli pierwszego dnia wpadkę, bo ze względu na rekordową liczbę dzieciaków na szkoleniu nie ogarnęli do końca sytuacji, co odbiło się zwłaszcza na najmłodszych dzieciakach. Mianowicie, instruktorzy, którzy mieli nam przekazać dzieci o 13.30, mieli poumawianie indywidualne lekcje na 13.00 i wyszedł lekki chaos. Na szczęście byłam w pobliżu i nie doszło do sytuacji, że mały pałętałby się nie wiadomo gdzieś bez nadzoru. Sami organizatorzy szybko się zreflektowali i jeszcze wieczorem otrzymaliśmy wiadomość z wyjaśnieniem i zapewnienie, że bałagan został opanowany. Następnego dnia i każdego kolejnego wszystko działało już perfekcyjnie. Stasio miał dwie panie instruktor oraz jednego pana, którzy mieli świetne podejście do maluchów i wiedzieli, jak wkręcić je w zabawę z nartami. Naprawdę ci ludzie robią kawałek świetnej roboty, pracując z dzieciakami i zachęcając je do jazdy na nartach. Wiedzą, jak im pokazywać ćwiczenia, kiedy zażartować i co mówić, kiedy na przykład nie wszystko wychodzi od razu perfekcyjnie. Cała nauka odbywa się w bardzo przyjaznym otoczeniu i atmosferze, więc sądzę, że dla Stasia w większości była to dobra zabawa i nie czuł żadnego przymusu wykazywania się.
Od wtorku wyglądało to tak, że odwoziliśmy małego na zajęcia, a sami braliśmy deski i jechaliśmy na drugą stronę góry, żeby pozjeżdżać dłuższą trasą. Nie widzieliśmy więc jego postępów i czekaliśmy niecierpliwie na wielki finał w piątek. Nastroiliśmy telefony, aparaty, żeby uwieczniać te chwile dla potomnych, ale z drugiej strony stojąc na mecie tyczkowego zjazdu cały czas zastanawiałam się, jak na Boga oni planują umieścić Stasia na orczyku i jak do cholery ma on zjechać z tej dużej góry.
Okazało się, że z asekuracją pani instruktor mały bardzo szybko znalazł się na górze. Później czekaliśmy i czekaliśmy, bo najmłodsza grupa miała być ostatnia. Kiedy na górze zostało kilkoro dzieciaków, wypatrzyłam, że pierwsza zjeżdża instruktor, a za nią sunie któryś z nich. Powiedziałam Panu M., że to pewnie ten starszy, bo jakoś tak sunie w dół bez problemów. Kiedy jednak malec znalazł się niżej, z niedowierzaniem stwierdziłam, że to Stasio. I to był moment, w którym serce omal mi nie pękło, oczywiście z dumy i wzruszenia. Jakiż on był dzielny i jak świetnie sobie radził, jak się w ogóle nie bał i powoli dojechał do mety. Nigdy nie zapomnę tego uczucia i mogę je śmiało porównać z pierwszym słowem albo krokiem. To w sumie najbardziej spektakularna rzecz, której nauczył się Stasio i to kompletnie bez naszego udziału. Starałam się nakręcić jakiś filmik, ale na koniec zamiast kręcić, to przyszło mi na ryczenie. Stasio ze stoickim spokojem dojechał do mety, a ja kombinowałam, żeby nie mieć sopli na twarzy, które później będę odrywać gołymi rękami.
Po finalnym zjeździe i wręczeniu medalów okazało się, że nasz młody narciarz ma jeszcze za mało wrażeń i za dużo punktów na karnecie, bo stwierdził, że musi dalej jeździć na taśmie. W związku z takim obrotem sytuacji Łukasz zarzucił znienawidzone narty na nogi i postanowił mu towarzyszyć. Najlepszy numer jest taki, że jak razem zjeżdżali, to naprawdę nie wiem, kto się mniej chwiał. Po takim jednym zjeździe Stasio uznał, że nie potrzebuje taty, bo przecież ma medal i już wszystko wie, a więc z karnetem w dłoni udał się do czytnika, wsiadł na taśmę i pojechał na górę, po czym zjechał sam. Zachęcony dopingiem powtarzał tę sekwencję, aż mu się punkty skończyły.
Dało mi to wszystko do myślenia, że czasami nie zdajemy sobie sprawy, na co stać nasze dzieci i jakie mogą mieć lub zdobyć kompetencje, jeśli damy im trochę pola do działania. Czasami też zrzucamy własny strach na nasze dzieci, zakładając z góry, że one mogą się bać tak jak my. Chociaż sama nigdy nie planuję uczyć się jeździć na nartach, bo nie wyobrażam sobie tego bez połamania kończyn wszelakich, to wiem już, że nie mogę nigdy ograniczać z powodu własnych lęków Stasia, który jest totalnie różną ode mnie osobą i pewnie jeszcze nie jeden raz sprawi, że serce będzie mi pękać z dumy ☺