Stało się. Nasz pierwszy MacBook zaliczył zgona. Nie mógł sobie wybrać lepszego miejsca na awarię niż piękną plaże w Chaweng na Koh Samui. Był z nami od ponad roku, to pierwszy sprzęt z nagryzionym jabłkiem, jaki pojawił się w naszej rodzinie. Choć był to sprzęt używany (model z 2008 roku), z niemiecką klawiaturą, jednak tchnąłem w niego nowe życie – dysk SDD poczynił cuda, znalazłem też polską klawiaturę do wymiany po powrocie. Rok temu dzielnie towarzyszył nam podczas podróży po tych samych miejscach – jako narzędzie do pracy dla mnie, backup kart z aparatów, do udostępniania zdjęć na facebooku…a w domu Agnieszka się z nim nie rozstawała, gdyż to był jej domowy laptop.
Jednak w tym roku wytrzymał tydzień podróży. W poniedziałek nagle zaczął się sam restartować. Najpierw co kilka minut, a potem coraz szybciej…aż doszło do tego, że albo się nie włączał, albo na 3 sekundy…i znowu reset. W internecie jest mnóstwo instrukcji co zrobić w takim przypadku, jednak nie pomagały. Nie poddawałem się. Aga w sklepie wypatrzyła śrubokręty, więc kupiłem takie małe, zegarmistrzowskie (za 9 zł komplet) i poszły w ruch…
Liczyłem, że może całkowite odłączenie baterii czy pamięci zresetuje maka i coś mu pomoże. Więc odkręcałem i odkręcałem śrubki….wymontowałem co było do wymontowania…
A on nadal, jak się włączał (co nie zawsze miało miejsce), to na 3 sekundy…
Tak więc musiałem się poddać i oficjalnie uznać (z bólem serca) całkowity pad laptopa.
Najgorsze w tym jest to, że jestem pracoholikiem i podstawową zaletą posiadania laptopa w podróży jest możliwość pracy. Na telefonie czy kindlu ciężko się odpisuje na maile, a dziennie kilka piszę. Trzeba też jutro ZUS zapłacić, jakieś fakturki popłacić, wynająć samochód czy zrobić checkin. No i można też backupować zdjęcia. A tak, zostaliśmy tylko z smartfonami i tabletem Kindle.
Co i tak jest lepiej, niż 3 lata temu w Indonezji, gdzie po pewnej nocnej jeździe autobusem zostaliśmy z jednym aparatem (na szczęście tym najważniejszym) i zwykłym kindlem, bo telefony i laptop wyparowały, wraz z gotówką. Ah, co to był za urlop, 4 tygodnie praktycznie bez dostępu do internetu (poza sporadycznymi wizytami co kilka dni na godzinę w kafejce).
Na szczęście, tu gdzie obecnie jesteśmy, jest wypasiona mini kawiarenka internetowa w hotelowym lobby. Trzy iMacki (21 cali) czekają na to, aby ktoś z nich skorzystał. Jednak, nie jest to ani tak przyjemne jak pisanie z hotelowego łóżka, gdzie klima chodzi non stop (bo w lobby spływa się non stop potem, niezależnie od tego, czy jest dzień czy noc). Dodatkowo, gdy piszę te słowa, kilka komarów urządza sobie ze mnie krwawą ucztę i wszystko już mnie swędzi, a nogi najbardziej.
Tak więc mam jak jutro zapłacić ZUS, ale ze wzgledu na krwiożerczość tutejszej fauny oraz strumienie potu zasłaniajace widok, pisanie długich wpisów na bloga, chyba zostawimy sobie na powrót.