Miało być tak pięknie: soczyste opisy okraszone fantastycznymi zdjęciami, uśmiechnięty Stasio pozujący do zdjęć, aktualizacje opisów na kontach społecznościowych i pierdyliard materiału na świetne posty. Było tak: jakieś tam aktualizacje na FB i Instagramie, mnóstwo ciekawych pomysłów na wpisy i… jeden post. Mały pościk o tym, jak to na samym początku wyprawy zdechł nam kompletnie laptop, pozbawiając nas wszelkich złudzeń co do tego, jak będzie wyglądało nasze blogowanie. Tym samym powstała wielka czasowa dziura, którą mogliśmy wykorzystać na prawdziwe wakacjowanie 😉

Zanim zacznę relacjonować najciekawsze wydarzenia z podróży, opisując jak to wszystko wyglądało i co udało nam się zobaczyć lub zrobić, kilka słów wstępu, bo nie byłabym sobą 🙂
Jesteśmy typem turysty poszukującym ciągłych wrażeń, nie lubimy siedzieć na miejscu i popijać drinków z palemką – co to, to nie. Jeśli drinki to przynajmniej z jakiejś podejrzanej budki na ulicy, w plastikowym kubku, żeby był dreszczyk emocji. Dotychczas nasze wakacje zamykały się w prostym schemacie: promocja na bilet do jakiegoś kraju, w którym nigdy nie byliśmy (a kraj jest daleko), dwa spakowane minimalnie plecaki, przewodnik Lonely Planet, a później poszukiwanie atrakcji na miejscu. Zazwyczaj nie rezerwowaliśmy noclegu na zapas, ewentualnie na pierwsze noce po przylocie. Mieliśmy jakiś tam plan, co chcemy zobaczyć, ale nie przywiązywaliśmy do tego wagi, bo nigdy nie wiedzieliśmy, gdzie nas poniesie albo co ciekawego się stanie. Prowadziliśmy tułaczy żywot (zgodnie z zasadą: nie dłużej nic 3 noce w jednym miejscu, chyba że jest super hiper ekstra). Przenosiliśmy się z miejsca na miejsce, często nocując w warunkach, (delikatnie mówiąc) odbiegających od powszechnie przyjętych standardów. Jedliśmy dziwne rzeczy prosto z ulicy, zamykając oczy w trakcie przygotowywania tych smakołyków. Przeżywaliśmy dużo niekoniecznie bezpiecznych przygogód. Na wspomnienie kilku zdarzeń do dzisiaj mam gęsią skórkę, bo wtedy nie wiedzieliśmy, jak poważne konsekwencje mogą nam grozić. Za to będziemy mieli co wnukom opowiadać (Stasiu, trzymamy za Ciebie kciuki).

Po krótkim wstępie mogę przejść do właściwej części, zaczynając od tego, że tym razem nasz schemat podróży był zgoła odmienny i wiele rzeczy nie miało nic wspólnego z tym, jaki rodzaj turystyki wakacyjnej uprawialiśmy dotychczas. Poza dziwnym żarciem z ulicy i wspomnianymi wyżej drinkami postawiliśmy na wygodę i bezpieczeństwo.

Już sam lot do Tajlandii nie był karkołomną kombinacją z pięcioma przesiadkami jak za starych dobrych czasów. Lecieliśmy jak Bozia przykazała z Warszawy do Amsterdamu, a później prosto do Bangkoku. Oczywiście, to musiało trochę potrwać, bo ten cały Bangkok to raczej nie rzut beretem ani nawet kamieniem. Generalnie zamknęliśmy się w 24 godzinach podróży od momentu wyjścia z domu w Białymstoku. Nie ma co ukrywać, podróż była długa, ale na szczęście najdłuższy lot wypadł na porę snu Stasia, więc całość przebiegła naprawdę sprawnie i bez żadnych komplikacji. O tym jak przygotować się do tak długiego lotu z dzieckiem i go przetrwać pisaliśmy w tym poście.

Do Bangkoku przylecieliśmy z samego rana, a tutaj mieliśmy zabukowany hotel na całe 2 noce. No wiecie, zgodnie z zasadą, że nie dłużej niż trzy…

 

Pierwszego dnia ani Bangkok, ani my za wiele siebie nie oglądaliśmy, bo dopadło nas ogromne zmęczenie. Skończyło się na tym, że padliśmy we trójkę na łóżko i spaliśmy jak zabici. Później dopadł nas z kolei głód, a to oznaczało, że czas udać się na Khao San, najsłynniejszą turystyczną ulicę Bangkoku. Żeby była jasność Khao San to okropnie głośna, tłoczna i brudna mekka backpackersów, na której kupisz wszystko i zjesz wszystko.

P1040424

Nie obyło się też bez masażu, bo jestem zagorzałą fanką ugniatania w stylu tajskim, byle mocniej…

Z hotelu mieliśmy jakieś 15 minut pieszo z wózkiem, więc po raz pierwszy wyciągnęliśmy pojazd Stasia na tajskie ulice i ruszyliśmy. Po drodze wózek spotkał wiele przeszkód jak mostek, liczne schodki i krawężniki. Tajlandia to nie jest kraj dla ludzi z wózkiem, jakimkolwiek… Będąc w różnych krajach azjatyckich, zawsze zastanawialiśmy się, jak radzą tu sobie ludzie niepełnosprawni, przecież pokonanie nawet małej odległości może tu być dla nich prawdziwym wyzwaniem. Na dwie pary rąk dawaliśmy radę. Na Khao San nic się nie zmieniło, jak zawsze tłumy i porażający hałas. Naszą uwagę przykuł mały szczegół, że kiedy byliśmy tu ostatnio, sprzedawano dużo prażonych robali do żarcia, a teraz ich miejsce zajęły skorpiony.

Stasio był z lekka w szoku, bo nigdy jeszcze nie widział tylu ludzi jednocześnie, nie słyszał takiej muzyki i raczej nigdy nie włóczył się z nami wieczorem po żadnym mieście, bo to pora lulu. Musimy jednak stwierdzić, że nie był w ogóle przestraszony, a raczej zaintrygowany rozglądał się na wszystkie strony. Wzięliśmy to sobie za dobry prognostyk i nie pomyliliśmy się wcale 🙂 Nasz pierwszy wieczór w Bangkoku zakończyliśmy dosyć szybko, żeby mieć siły na kolejny dzień.

Całe szczęście, Stasio spał normalnie, więc i nam udało się odpocząć, żeby już następnego dnia zrobić sobie minizwiedzanie. Wyruszyliśmy do pałacu królewskiego i do Wat Phra Kaew – świątyni Szmaragdowego Buddy. Stasia zapakowaliśmy w nosidło mei tai i wzięliśmy taksówkę, 10-15 minut z hotelu. Oczywiście było piekielnie gorąco, a nam w związku z tym towarzyszył stres, czy Stasio będzie pił wodę i czy ten diabelny upał mu nie zaszkodzi. Trzeba jednak przyznać, że upał wpływał przede wszystkim na zdolność małego do zasypiania w niemal każdej pozycji i warunkach. W trakcie zwiedzania nosidło było najwygodniejszym rozwiązaniem, bo nie krępowało moich ruchów, a malcowi pozwalało na spokojny sen, kiedy przyszła mu na to ochota. Jedynym minusem było to, że pomiędzy osobą noszącego a dzieckiem wytwarzała się nie tylko bliskość, ale też wielka mokra plama.

Tymczasem nad miastem unosiły się olbrzymie burzowe chmury, a niebo przybrało granatowy odcień. Wiedzieliśmy, że będzie lać jak z cebra, było tylko kwestią czasu, kiedy zacznie. Woleliśmy zdążyć przed ulewą, bo zapowiadało się na niezły pokaz świetlno-dźwiękowy. Złapaliśmy tuk-tuka w drogę powrotną i dotarliśmy bezpiecznie do hotelu, żeby po kilku minutach słyszeć pierwsze trzaski piorunów i obserwować przez otwarte okno strugi rzęsistego deszczu.

Wieczorem czekała nas kolejna wizyta na Khao San i konieczność przemyślenia, jak się spakować na lot, który czekał nas następnego dnia. Pewnie ktoś pomyśli, a cóż to za sztuka, skoro spakowaliśmy się już raz w Polsce, żeby dotrzeć do Tajlandii. Otóż, zazwyczaj trzeba doliczyć jakieś miejsce w bagażu na ciuchy typu długie spodnie, solidne buty, kurtka, których używaliśmy podczas podróży z Polski, ale nie przydadzą się nam na trasach krajowych. Poza tym lecieliśmy tanimi liniami i trzeba było wszystko upchać tak, żeby wyrobić się w kilogramach. Nasza nowa walizka miała już uszkodzone kółka, a kiedy zapakowałam ją na lot do Samui, to w duchu wznosiłam modły o jej szczęśliwe dotarcie w jednym kawałku.

Z rana wzięliśmy taksówkę na lotnisko Don Muang, gdzie Stasio dostał nagle much w nosie i wyglądał, jakby strasznie nie miał ochoty na dalsze podróże. Niewzruszeni nie przejmowaliśmy się za bardzo, bo lot krótki, raptem godzinka, więc nie ma stresu. Na zdjęciu poniżej widać, że mały planuje coś zmalować, a my nieświadomi rodzice jeszcze niczego się nie domyślaliśmy.

2014-05-07 13.13.40

Błąd! Stres pojawił się w trakcie podchodzenia do lądowania, kiedy to nasz syn Stanisław zgłodniał niepodziewanie i zażyczył sobie deserku podawanego ręką ojca. Ojciec karmił dzielnie, matka zabezpieczała tyły, bo z każdą minutą wzrastało ryzyko afery oraz zapaskudzenia zawartością słoiczka otoczenia w promieniu kilku metrów. Nic nie trwa wiecznie i po paru minutach obsługa poprosiła o zapięcie pasów i usadzenie tyłków na miejscu, co okazało się kolejną traumą dla Stasia. Przecież najadł się chłop, to trzeba się pobawić. I tak trzymaliśmy go w górze, a tylne rzędy wachlowały go instrukcją obsługi Boeinga 737-800.  Oczywiście nie obyło się bez darcia japy na cały samolot. Jestem niemal pewna, że słyszeli je piloci z kokpitu, bo kiedy stałam na płycie lotniska po wylądowaniu, popatrzyli na mnie z miną: „o, to ten mały czort co skutecznie zagłuszał silniki”.

Teraz czekała nas prawie dwugodzinna podróż autobusem, żeby złapać prom na Samui. Teoretycznie miało to być 45 minut, ale w Tajlandii nigdy nic nie odbywa się według grafiku. Później już tylko spacer w piekielnym skwarze po 500-metrowym molo, który odbyliśmy z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli z całym bagażem i Stasiem. I wreszcie upragniony prom… Ale to przecież nie wszystko, bo po 45 minutach trzeba było znowu się wyładować z całym ekwipunkiem, próbując odnaleźć wszystkie torby i złapać transport do naszego hoteliku.

Dobra wiadomość jest taka, że zdążyliśmy przed zachodem słońca. Zła, straciliśmy przez to 500 zł, ale dlaczego tak się stało, napiszę w kolejnej części.

2014-05-07 18.38.38

2014-05-07 18.39.42