Jeśli masz ochotę spędzić cudowny weekend w południowym słońcu Italii, rozkoszując się smakami włoskiej kuchni, koniecznie wybierz się do Bergamo.
Bergamo, ach Bergamo. Jesteśmy zauroczeni i obiecamy, że wrócimy. Jeśli tylko dopadnie nas ochota na słone prosciutto, mocne espresso i gęste śmietanowe lody, natychmiast zaczniemy rozglądać się za okazyjnym lotem w tamtym kierunku.
Dostanie się do Bergamo jest naprawdę proste, biorąc pod uwagę, że z Polski latają tam dwie czołowe taniokosztowe linie lotnicze: Ryanair i WizzAir. My lecieliśmy WizzAirem z warszawskiego Okęcia, kupując bilet jakiś miesiąc temu.
Wybierając 2-3 dniowy pobyt, wystarczy bagaż podręczny, choć sami ze względu na Stasia wzięliśmy jedną walizkę, do której zapakowaliśmy tonę ubrań na zmianę. No wiecie, każdy posiłek to ryzyko zapaskudzenia przynajmniej samej góry. A że Stasio przechodzi żywieniową zmianę nawyków, nie szczędziłam mu dodatkowych koszulek, bluzeczek i śliniaczków.
Lądując w Bergamo, znajdujemy się dokładnie tam, gdzie powinniśmy być. Czasami bywa tak, że z lotniska do docelowego miejsca trzeba pokonać naprawdę sporą odległość, ale nie tutaj.
Jedyny nasz problem polegał na tym, że pokój miał być gotowy na godz. 15, a my wylądowaliśmy w Bergamo przed 9 rano.
Szybkie zwiedzanie zaczęliśmy od centrum handlowego naprzeciwko lotniska, w którym zrobiliśmy małe zakupy i ogarnęliśmy pieluszkowe sprawy małego Kieruska. Z lotniska złapaliśmy autobus do centrum Bergamo, a stamtąd ruszyliśmy na poszukiwania naszego miejsca noclegowego, co również okazało się dosyć proste. Bergamo ma tę zaletę, że jest miastem o idealnej wielkości, nie za małe, nie za duże. Wszystko w zasięgu ręki lub miejskiego autobusu. Trzeba też pamiętać o funicularze, który wtoczy nas do zabytkowej części miasta położonej znacznie wyżej niż współczesne centrum. Dźwięczna nazwa dla starego miasta brzmi Citta Alta.
Wysiadając na samej górze, trafimy do labiryntu wąskich, brukowanych uliczek, które będą kusić nas zapachami z małych piekarenek. Naprawdę trudno się oprzeć i nie zajrzeć do którejś z nich.
Ja już tak mam, że uwielbiam krążyć po takich maleńkich uliczkach, które wydają się trochę zaczarowane. Zawsze mam wrażenie, że za chwilę zza rogu może się wyłonić jakaś postać przeniesiona rodem z przeszłości. Myślę, że na górze Bergamo można spędzić cały dzień, pozwalając sobie na beztroskie błądzenie pomiędzy uliczkami urozmaicone chwilami cudownego relaksu, kiedy przysiądziemy gdzieś na kamiennym murku lub wstąpimy do którejś z kawiarenek.
Sterani życiem i prowadzeniem wózka, który nie posiada hamulców, wieczorem mieliśmy już tylko jedno zadanie do wykonania (poza oczywistymi w stylu wykąpać, nakarmić, pobawić, przebrać, bla, bla). Misja specjalna brzmiała znaleźć możliwie najlepsze lody. Udało się dzięki lodziarni La Romana. Trudno to opisać, to trzeba przeżyć, a uwierzcie, że lodów zjadamy naprawdę dużo, bo w sezonie czyli wiosną i latem zażeramy się lodami codziennie. Zimą też sobie nie szczędzimy. Lodziarnia La Romana wypadła znakomicie, ich lody były przepyszne, cudowne, kremowe, och i ach. Poza tym uwielbiam patrzeć, jak Włosi nakładają lody do rożków. Robią to za pomocą łopatki, a nie łyżki do lodów, a cała czynność wygląda tak, jakby nam te lodowe cuda rzeźbili. Przynajmniej ja mam takie skojarzenia, patrząc na artystyczne wymachy tymi łopatkami.
A co wieczorem?
A wieczorem w Bergamo wystarczy pokój na samej górze budynku, który ma wyjście na dach i można rozkoszować się kolacją z widokiem na pięknie oświetlone Citta Alta. Rano powtarzaliśmy tę czynność przy śniadaniu.
A co potem?
Jeśli spróbowaliście już lodów, pojechaliście do Citta Alta i zeszliście miasteczko wzdłuż i wszerz, czas udać się na dworzec i wybrać się w przejażdżkę nowoczesnym wagonem do Mediolanu. Za niecałe 6 euro czeka nas około godzinna przejażdżka do centrum światowej mody. Zanim jednak dotrzemy na ulice wypełnione drogimi butikami, gdzie od patrzenia na ceny wypala oczy, zadrzyjmy głowę do góry i obrzućmy wzrokiem dworzec kolejowy w Mediolanie. Określę to tak: typowy dworzec kolejowy tak nie wygląda, ba, w ogóle nie znam dworca, który tak wygląda. Ten jest przeogromny, jeden z największych w Europie i po prostu piękny, bo jego architektura łączy w sobie mieszankę różnych stylów, choć najbardziej przypomina budowle w stylu rzymskim.
Teraz opuszczamy głowę, schodzimy do stacji metra i jedziemy żółtą linią na stację Duomo, lądując u wrót przepięknej katedry Narodzin św. Marii. Prawdziwą gratką jest widok z dachu tego kościoła, co nie było nam jednak dane, ponieważ milczący kompan naszej podróży zasnął snem kamiennym tuż po opuszczeniu pociągu, a obudził się dopiero, kiedy wróciliśmy do Bergamo. Kierusek ocenił Mediolan na niezbyt interesujący i nie zaszczycił go wieloma spojrzeniami. Jego mediolański sen był o tyle dziwny, że w mieście panuje niezły chaos. Była sobota, a na placu przed katedrą setki ludzi, w bocznych ulicach setki ludzi, w sklepach setki ludzi. Poza tłumami ludzi stwierdziliśmy również niezwykłe zagęszczenie samochodów marki Ferrari i Porsche. Modele, wzory, kolory, do wyboru. Jak to mówią: jaki lajf, taki stajl.
Oczywiście, wisienką na torcie są te wszystkie witony, guczi, prady z luksusowymi witrynami, do których strach się przylepiać, bo jeszcze każą za to zapłacić 🙂
A co trzeciego dnia?
Trzeciego dnia wybraliśmy znacznie spokojniejszy kierunek wycieczkowy i ruszyliśmy ku kontemplacji walorów przyrody w okolicach jeziora Como. Znowu pociągiem, tylko mniej wypasionym wagonem niż do Mediolanu. Będę się powtarzać, bo cóż mi pozostaje napisać, jeśli jezioro Como ukryte wśród alpejskich szczytów jest po prostu piękne. Nie można nic więcej dodać. To po prostu miejsce doskonałe, które jest takie jak być powinno, które każe usiąść gdzieś w kafejce na jego brzegu i patrzeć na spokojną wodę, powolnych ludzi i piękne niebo. Z tym niebem to trochę przesadziłam, bo akurat w trakcie naszego pobytu niebo zasłoniły chmury, ale wyobrażałam sobie, jak pięknie musi być, kiedy słońce odbija się w wodach jeziora Como.
Na jego brzegach położone są różne miejscowości, pomiędzy którymi można poruszać się promem i my wybraliśmy podróż takim promem do sławnego Bellagio. I znowuż będzie to samo. Okazało się, że Bellagio to piękne, magiczne miejsce, które wygląda jakby czas się zatrzymał, a każdy ma szansę uszczknąć odrobinę tego wrażenie dla siebie, jeśli przysiądzie gdzieś w wąskiej uliczce i wypije pyszną włoską kawę, obserwując innych zauroczonych turystów.
Tym razem mały Kierusek docenił walory wyprawy, którą mu zafundowaliśmy i ożył na większą część jeziornej wyprawy.
Jeśli jednak kogoś nudzą moje rozanielone opisy pięknego jeziora, niech zachętą do przyjazdu tutaj (przynajmniej dla damskiej części publiki) będzie fakt, że gdzieś w Bellagio ukrywa się czasami George Clooney, który ma tu całkiem sporą rezydencję. Co prawda pan Clooney świeżo zaobrączkowany i raczej skory do flirtu nie będzie, ale pomyśleć, że a a nuż widelec przysiądzie się do stolika obok, żeby wypić mocne espresso.
A co na dzień czwarty?
Dzień czwarty powitaliśmy bardzo wcześnie, bo tegoż dnia czekał nas powrót z ziemi włoskiej do polskiej. Nutka ryzykanta sprawiła, że niejako rozmyślnie wsiedliśmy do autobusu, który nie jechał na lotnisko i przez chwilę przeżywaliśmy chwile grozy, bo mogliśmy nie zdążyć na samolot. W trakcie naszych utarczek z własną głupotą Stasio zasnął, co najlepiej świadczyło o jego nastawieniu do rodzicielskich pomysłów. Na całe szczęście autobus dojechał pod centrum handlowe znajdujące się naprzeciwko lotniska.
W sumie nie było czego się obawiać, bo moglibyśmy znaleźć jakiś fajny pomysł na wypełnienie czwartego dnia bardziej smakowitą treścią niż podróż samolotem.