Nie wiem czy na postawione w tytule postu pytanie jest jednoznaczna odpowiedź, bo po rozmowach zw stewardesami można wywnioskować, że na pokładzie wszystko może się przydarzyć. Nam jednak udało się przetrwać z 6-cio miesięcznym bobasem nie jeden, acz 2 loty samolotem, z tego ten drugi trwał prawie 11 godzin!
Ale od początku. Cała podróż, od wyjścia z domu (w Białymstoku) do wejścia do pokoju hotelowego (w Bangkoku) zajęła nam 22 godziny. Najbardziej wypoczęty był Staś, bo przespał całą noc a także całą drogę samochodem (2,5 godziny). Nam się nie udało wyspać tej nocy, o spaniu podczas jazdy nie mówiąc.
Podróżowanie z dzieckiem samolotem ma swoje plusy i minusy. Kontrolę bezpieczeństwa przechodzi się na oddzielnym stanowisku, jednak, jest dużo bardziej szczegółowa. No bo dla tak małego dziecka można na pokład zabrać wszystko, jednak każdy słoiczek czy butelka, tak samo jak wózek, musi zostać przeskanowany. Więc pomimo tego, że przed nami były tylko 2 rodziny z dziećmi, to trwało to dłużej, niż na stanowiskach obok. Ale na pokład można wnieść nawet 1,5l butelkę z wodą. My mieliśmy tylko kilka słoiczków i soczków. No i wózek. No bo do samolotu też można zabrać wózek, oddać go przed samym wejściem, a potem, odzyskać też przy wyjściu. Dobra sprawa, jak się ma, tak jak my 3,5 godzinną przesiadkę. Tylko koniecznie trzeba mieć etykietkę DELIVERY AT GATE. Bo w innym wypadku wózek albo poleci do końcowej destynacji, albo będzie razem z innymi bagażami jeździł po belcie.
Potem po nakarmieniu i przewinięciu (na Okęciu są nawet 2 pokoje do przewijania, ale aby do nich się dostać to przejść trzeba cały terminal) mega objuczeni bagażem podręcznym wsiedliśmy, poza kolejką, do samolotu lecącego do Amsterdamu.
Aby złagodzić zmianę ciśnień, dziecku warto podawać coś do picia, czy też coś do smoktania, podczas startu. Tak więc Staś przyssał się do kubka niekapka z soczkiem bananowym, a gdy skończył pić, natychmiast zapadł w drzemkę…która skończyła się 5 min przed wylądowaniem. Całe 2 godziny przespał na taty kolanach, więc było super.
W Amsterdamie, na Schipholu, gdzie mieliśmy 3,5 godzinną przesiadkę, pojawiła się kwestia podgrzania obiadka dla Stasia, bo akurat była pora na słoiczek. Kurcze, co robić. Pokoi do przewijania było całe mnóstwo, ale do karmienia?
Uwielbiam zwiedzać lotniska, więc zarzuciłem sobie Stasia na ramię i poszliśmy zwiedzać. Aż nagle w strefie po odprawie paszportowej trafiłem na Holland Boulevar. Zaintrygowało mnie kasyno, no ale wstęp od 18 lat, wygodne i darmowe fotele do siedzenia (niektóre nawet miały wbudowane głośniki i z ipada można było sobie muzę puszczać) czy knajpka z holenderskimi przesmakami. Jednak to co mnie urzekło, to Strefa Relaksu dla Dzieci.
W oddzielnym pomieszczeniu było kilka izolowanych od siebie łóżek dla dzieci wraz z miejscem dla rodziców do posiedzenia, kuchenka mikrofalowa, duże zlewy do umycia i przewinięcia niemowlaka. Hurra! Wróciłem po żonę i Stasia nakarmiliśmy ciepłym obiadkiem i w komfortowych warunkach przygotowaliśmy na dalszą, dużo dłuższą podróż samolotem.
Tak więc lotnisko Schiphol w Amsterdamie otrzymuje Kieruskową odznakę Miejsca Przyjaznego Dzieciom 🙂
Do samolotu Boening 777-300ER wsiedliśmy praktycznie jako ostatni. Stewardzi czekali na nas, bo byliśmy jedyni z tak małym dzieckiem w tym samolocie. Gdy lata się samolotem z niemowlakiem, przysługuje rodzicom miejsce z miejscem na kojec (ang. basinet), które normalnie jest za dopłatą, bo ma więcej miejsca na nogi (ale za to jest mega niewygodne). Nie zawsze można je dostać i nie we wszystkich samolotach, ale nam się udało. Kojec ten uratował nam życie, bo choć Staś wszedł na pokład śpiąc, to tuż po starcie się obudził. Nie chciał w nim leżeć, gdy roznosili jedzenie, jednak chętnie siedział i miętosił gazetę, którą tata chciał przeczytać. Tak więc mieliśmy przez chwilę wolne ręce, aby coś zjeść.
Lot wybraliśmy tak, że zbiegł się on z godziną Stasiowego spania, więc, po chyba 3 godzinach zabawy, oglądania samolotu, walenia w ekran, zrzucania zabawek na podłogę i głośnego wyrażania zadowolenia, gdy dopadło go zmęczenie, ułożyliśmy go w kojcu… Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że zaczęły się turbulencje. A podczas turbulencji, gdy zaświecił się sygnał zapięcia pasów, kazali nam go wyjąć i przypiąć do siebie. Tak więc Staś spał trochę w kojcu, trochę przypięty do taty. Ale najważniejsze, że spał. Mama za to, czuwała całą noc, czy z nim wszystko w porządku, oraz przewijała go w wąskiej toalecie, jednak z przewijakiem.
Z ciepłą wodą do karmienia nie było problemu, gdy obudził się na nocną przekąskę. Stewardesy bardzo chętnie pomagały, przychodziły zagadywać, dzielić się swoimi doświadczeniami z innych lotów. Ich zdaniem, Staś wypadł celująco, choć tak jak pisałem na początku, nie ma zasady, bo nawet gdy dziecko dużo i dobrze lata, może zdarzyć się taki lot, że akurat mu się odmieni i na pokładzie jest istne piekło.
Staś przespał nam 6 godzin na prawie 11 godzin lotu, co uznajemy za niezły wynik. Zwłaszcza, że w tych nowszych samolotach jest dużo ciszej, a to właśnie szum silnika działa usypiająco dzieci. Bardzo dużo dał nam też ten kojec, choć jest on tylko dla dzieci tak do 6 miesiąca, więc za rok już będziemy musieli sobie inaczej radzić, gdy zdecydujemy się na kolejny taki lot.
Po wylądowaniu wózek na nas nie czekał, pojechał z resztą bagaży, więc ze Stasiem na ręku poszliśmy do Imigration po wizę, a potem po bagaże. Jeszcze tylko taksówka do hotelu (40 min, 500 bahtów, choć miało być na licznik) podczas której Staś znowu zasnął.
Gdy po bardzo ciepłym przywitaniu w hotelu (biały bobas wywołuje niesamowitą ilość uśmiechu i radości wśród Tajów) weszliśmy do pokoju, Staś był pełen sił, a my ledwo trzymaliśmy się na nogach. Na szczęście Bangkok przywitał nas burzą z piorunami, która uśpiła na 2 godziny całą naszą trójkę…i tak skończyła się nasza pierwsza, wspólna podróż samolotem.
A już jutro, czeka nas kolejny lot na Koh Samui, połączony z jazdą autobusem i motorówką. Ciekawe, czy i tym razem będzie tak przyjemnie i spokojnie…