Bangkok Bangkokiem, ale trzeba przyznać, że atrakcji dla niemowląt nie uświadczymy tu zbyt wiele. Gorąc, hałas i mało udogodnień dla ludzi z wózkiem, o czym można przeczytać TU. Poza tym miasto znamy niemal od podszewki, a mały Stasio i tak nie zapamięta za dużo z tych wojaży, no i zlikwidowali nasz ulubiony nocny market… Jasne, że bierzemy kierunek na południe i lecimy na wyspy. Tak, tak, drodzy czytelnicy, na wyspy w liczbie mnogiej, bo skoro globtrotery z nas pełną gębą, to nie będziemy ograniczać Staśka do jednej nędznej wyspy, tylko od razu zaserwujemy mu przyspieszony kurs opanowania odruchów wymiotnych na jakiejś łajbie i kilka dni w dżungli na wysepce o wymiarach kilometr na kilometr, żeby jeszcze więcej bliskości między nami powstało. Oczywiście, bliskość weźmie się także stąd, że z braku prądu i rozrywek zaczniemy tulić się do siebie rozpaczliwie, chroniąc wszystkie członki od ataku krwiożerczych komarów.

Zanim jednak ktokolwiek zacznie snuć złowieszcze wizje, zapraszamy na relację z naszej wyprawy po wyspiarskiej części Tajlandii, w której wyjaśnimy m.in. jak ze względu na nasze zdrowie psychiczne i komfort Stasia zmieniliśmy kompletnie plany pobytu 🙂 Tym samym otrzymaliśmy kolejną lekcję z cyklu „Z dzieckiem nie można niczego zaplanować”.

Król plaży

 

Jak pisałam w poprzednim poście, zaczęło się całkiem niewinnie, a skończyło na tym, że po całodniowej podróży różnymi środkami lokomocji byliśmy we trójkę wykończeni. Koniec końców udało nam się wysiąść w porcie na Koh Samui, by stamtąd wziąć taksówkę w kierunku plaży o znajomo brzmiącej nazwie Lipa. Na pobyt wybraliśmy mały resort przy plaży (Lipa Bay Resort), w którym gościliśmy rok temu, kiedy byłam w ciąży.

Resorcik jest naprawdę miód malina dla podróżujących samotnie oraz dla par spragnionych leniwego wypoczynku za dnia i nieziemskich zachodów słońca wieczorami. Niestety, nas pokarało, bo złamaliśmy swoją zasadę „nigdy dwa razy w tym samym miejscu” i tym razem coś nam nie grało. Basen przy plaży z widokiem na morze – be, cudowny duży bungalow z możliwością wzięcia prysznica pod chmurką – fe, spacery na śmiesznie tanie wypasione obiady do miejscowej garkuchni – nie do końca. I ta cisza, i spokój – no ile można.

Rzut oka na oazę spokoju

Wiem, wiem, wybredne z nas bestie, ale mamy słuszne usprawiedliwienie. I tak: basen jest fantastyczny, ale nie dla 6-miesięczego niemowlaka, bo był za głęboki na takie krótkie nóżki. Spędzenie nocy w tym bungalowie było moim marzeniem z zeszłego roku, kiedy nie starczyło w nich miejsca i mieliśmy pokój w głównym budynku. Jednak tym razem okazał się kompletnie niepraktyczny ze względu na brzdąca, bo nie dość, że miał okna na całe ściany, tak że trzeba było zaciągać wielkie ciężkie zasłony, kiedy Stasio spał, to ogromna łazienka (w jej środku stał pień drzewa sięgający do samego sufitu) z prysznicem hen na samym końcu pomieszczenia nie dawała nadziei na sprawną kąpiel malca. Co do jedzenia, to cały trik polegał na tym, że nasz wspaniały resort był daleko od wszystkiego, co znajdowało się w zasięgu pieszych zdolności normalnego człowieka. Do Korzeniowskiego nam daleko, stąd jedyną rozsądną opcją wydawały się wędrówki do takiej super garkuchni przy drodze, którą prowadziła miejscowa kobiecina. Jedzenie pyszne i tanie, ale nam się szybko nudzi, więc od razu poczuliśmy dyskomfort.

Na koniec rozprawię się z ciszą i spokojem. Owszem, lubimy, czasami trzeba, ale ileż można słuchać szumu morza, dreptać po plaży w tę i z powrotem, gapić się bezmyślnie na fale, przypływy, odpływy, kiedy nic nie mąci idealnej sielanki. Może i ktoś może, ale my mamy ten etap raczej przed sobą, o ile w ogóle to nastąpi.

Zaczęliśmy cierpieć, bo jak to tak siedzieć na tyłku i nic nie zobaczyć. Wakacje będą zmarnowane, a my źli na samych siebie. Nie przemyśleliśmy kompletnie, że pobyt z tak małym dzieckiem narzuca pewne ograniczenia i choć ktoś zarzekałby się, że wszystko da się zrobić tak samo jak bez dziecka, guzik prawda. Już nic nie będzie tak samo i im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym mniejsze straty w nerwach i bardziej przemyślane decyzje.

To, co w ubiegłym roku wydawało się nam cudowną sielanką, dobiło nas trochę tym razem. Cały szkopuł tkwił w tym, że z dzieckiem przestaliśmy być mobilni. Wcześniej braliśmy motor i nosiło nas po całej wyspie, w pokoju jedynie nocowaliśmy, nad basenem spędzaliśmy góra 2 godziny dziennie. Resztę czasu poświęcaliśmy na niczym nieograniczoną eksplorację.

Eureka, co nie? Czasami trudno mi się nadziwić, jak można być tak naiwnym 🙂 Kiedy wstrząśnięci własnym odkryciem gapiliśmy się na siebie z niedowierzaniem, wiedzieliśmy już, że to nie jest miejsce dla nas i trzeba jak najszybciej stąd się zmywać, co też uczyniliśmy.

Na sam deser dodam, że czasami nauka musi trochę kosztować. Mordercza podróż z Bangkoku na Samui, która normalnie najwyżej by nas nieco zmuliła, nie była odpowiednia dla Stasia. Jako że mieliśmy bilet powrotny z dokładnie takimi samymi atrakcjami, a może nawet gorszymi, bo wylot miał być z jeszcze dziwniejszej lokalizacji, stwierdziliśmy, że kupujemy nowe bilety na lot bezpośrednio z Samui. Nauka nie poszła więc w las, a ta decyzja okazała się bardzo trafna 🙂

Kiedy naprawdę się nudzimy, robimy dziwne zdjęcia na plaży…