My, prawdziwi snowboardziści, mieszkamy na co dzień w okolicy tak płaskiej, że aby zaliczyć zjazd dłuższy niż minuta, przyszło nam wsiąść w samochód i jechać 11 godzin, wioząc na tylnym siedzeniu przyszłego snowboardzistę. Ten przyszły jechał na rozpoznanie terenu i zbadanie odruchów zachowawczych w temperaturze zdecydowanie niższej od pokojowej.
Dotychczas nie mieliśmy okazji spróbowania zimowego wyjazdu w opcji 2+1, więc jakże wielkie było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że na rzeczonym tylnym siedzeniu musiało znaleźć się miejsce nie tylko dla dobrze rokującego przyszłego snowboardzisty, ale również dla wielkiego misia, trochę mniejszej owieczki i całkiem małego królika. W efekcie wynajem dachowej „trumny” okazał się niezbędny, bo poza deskami trzeba było zapewnić miejsce dla sanek i wózka. Całe szczęście, że nie wieźliśmy ze sobą również łóżeczka…
Typowy dzień snowboardzisty to niezła sielanka. Wstajesz z rana, przecierasz oczy, wyglądasz za okno i szukasz tych no… gór. A kiedy uda się już ustalić kierunek, w którym pójdziesz szukać stoku, powoli przystępujesz do mozolnych przygotowań. Kawka, herbatka, energetyczne śniadanko. Wiem, wiem, że dużo tych zdrobnień, ale jakoś tak pasują do kontekstu.
A więc po śniadanku ubieranko. Ładujesz na siebie ciepłe kalesony, polar, długie skarpety. I kiedy zaczynasz się już porządnie pocić, w pośpiechu szukasz reszty rynsztunku, bo to dopiero początek.
Wreszcie masz wszystko co trzeba na sobie i marzysz tylko o tym, żeby znaleźć się na mrozie, bo zaczynasz się roztapiać jak tabliczka czekolady położona w okolicy kaloryfera.
Jako że po przebudzeniu ustaliłeś, gdzie znajduje się stok, ochoczo ruszasz na pierwszy wyciąg. Pełen nadziei na białe szaleństwo rozkoszujesz się tym, że nie musisz się spieszyć. Masz przecież cały dzień, tyle śniegu i to wszystko w cenie skipassu.
Pierwszy, drugi, trzeci zjazd. Robi się zimno. A co tam, czas na przerwę. Teraz wzrokiem poszukujesz jakiegoś baru na stoku, który będzie serwował rozgrzewające napoje. Wybrałeś taki najbardziej oblegany, w którym z namaszczeniem zamawiasz grzane wino i wielki kawałek pizzy. Pałaszujesz i zadowolony dyskutujesz z drugą snowboardową połówką, jakie to zaraz loopy, flipy i jumpy będziesz odprawiał.
Kiedy jesteś z powrotem na stoku, modlisz się o to, żeby nie przejechał cię jakiś narciarz, a przy okazji próbujesz udowodnić drugiej połówce, że twoje barowe zapowiedzi to wcale nie czcze przechwałki. Rozpędzasz się i bach, leżysz nosem w śniegu. Kto by się przejmował, masz cały dzień na doskonalenie wyczynów.
Niewykluczone, że będziesz regenerował siły jeszcze raz w trakcie kolejnej przerwy, bo przecież ten śnieg taki zimny i odpocząć trzeba.
I tak cały dzień, a kiedy schodzisz dumny ze stoku, słyszysz już, jak snowboardowy towarzysz rozprawia o tym, gdzie by tu wieczorem na kolację.
Może i tak kiedyś bywało, ale w trakcie wyjazdu 2+1 scenariusz dnia był zgoła odmienny.
Jakie tam zastanawianie się o poranku, jakie tam przeciągnięcia i ziewnięcia? Tego już nie ma. Teraz mamy twardy grafik, który został dopracowany niczym szwajcarski zegarek. Pobudka niemal o świcie, bo pierwsza osoba powinna pojawić się na stoku jak najwcześniej. Szybkie ubieranie, bo szkoda cennych minut, kiedy w perspektywie mamy zaledwie 2-3 godziny jazdy.
Żeby było jasne, ten kto zostawał w pokoju wcale nie poświęcał się rozmyślaniom, ale ogarniał po wstaniu dziecko i sam szykował się na stok.
Żeby przyszły snowboardzista mógł wczuć się w klimat, jego również zabieraliśmy ze sobą na stok. Drugi wyjazd w ciągu dnia odbywał się zazwyczaj w kombinacji 2+1. Oczywiście, o ile wcześniej można było narzekać na to, że człowiek umęczy się w trakcie zakładania tego wszystkiego na siebie i z nadzieję wybiega gotowy na mróz, to teraz jest dopiero prawdziwa jazda. Przecież najpierw ubierasz się sam, a później bierzesz się za dziecko. Oj, uzupełnianie płynów po takim zabiegu jest niemal konieczne.
Druga osoba w podskokach leci na wyciąg, bo znowuż nie można stracić cennych minut. I jeździ, jeździ, jeździ. Nieważne, deszcz, śnieg, mróz, wiatr. Jeździsz, bo wiesz, że już teraz nie masz się przed kim popisywać loopami, flipami. Dzięki temu statystycznie rzecz biorąc zdarza nam się mniej upadków. Poza tym rezygnujesz z wizyt w barach na śniegu, bo szkoda czasu, który płynie w zawrotnym tempie. Rach, ciach, 15:30. Ostatni wjazd gondolką na górę i pędzisz prosto w dół, żeby popatrzeć na czerwony nosek zupełnie nieprzejętego sytuacją małego snowboardzistę.
Na koniec dnia zamiast popadać w melancholijne zastanawianie się nad tym, co by tu na kolację, zaczynasz patrzeć podejrzliwie na dziecko, czy aby na pewno ma dobry humorek. W końcu co to będzie, kiedy pójdziecie do knajpy, a mały narobi wam chlewu.
Prognozy były optymistyczne, ale chlewu nie uniknęliśmy. Dla świętego spokoju to było nasze jedyne wyjście do knajpy w trakcie tego wyjazdu. Wszystko poszło o zupę gulaszową, która pokryła soczysto-brunatno czerwienią większą część stołu i nasze ubrania.
Morał tego z taki: broń się rodzicu przed gulaszową, jeśli latorośl bierze się za nią widelcem.
Drugi morał taki: nie rezygnuj ze snowboardu czy nart, jeśli naprawdę to lubisz. Po prostu przygotuj się na to, że wszystko będzie inaczej.
Serce jednak rośnie, kiedy pomyślisz, że za kilka lat będziesz mógł zarazić swoją pasją malca i razem z nim szusować po białych stokach.