Zaczęło się całkiem niewinnie. Zupełnie niespodziewanie. Po upalnym dniu nadszedł równie ciepły wieczór. Drzwi balkonowe uchylone maksymalnie, okna pootwierane na wylot, bo takie temperatury na polskim podwórku to wcale nie taka zwykła codzienność. O ile znoszę to dobrze w krajach tropikalnych, to w Polsce wydaje mi się, że jest za gorąco. Może to kwestia klimatyzacji, której tutaj nie mamy. Może tego, że w krajach tropikalnych zazwyczaj odpoczywamy, więc wysoka temperatura jest nawet wskazana. W Polsce dopada nas szara codzienność, a więc milion spraw do załatwienia i zrobienia, w domu i na mieście, a taki gorąc niekoniecznie sprzyja logicznemu myśleniu i poważnym rozważaniom. W ciągu ostatniego tygodnia odkryłam, że taki gorąc niekoniecznie sprzyja też innej „banalnej” czynności, a mianowicie chorowaniu. Pisząc o chorowaniu, mam na myśli infekcję górnych dróg oddechowych, czyli rwący kaszel, lejący katar, pękającą głowę. Kolejność dowolna. Naprawdę.

I tu powrócę do mojej opowieści rodem z thrillera. Skończyłam na tym, że okna i drzwi były otwarte. Dalej historia wyglądała mniej więcej tak.

Kiedy przeciąg wywiewał firanki z otwartego okna, Stasio spał w swoim łóżeczku niczym słodki aniołek, nieświadomy tego, że za chwilę jego mama wypowie do taty znamienne słowa. Mama wahała się przez chwilę, bo trudno jej było uwierzyć w komunikat, który miała przekazać. Odchrząknęła trzykrotnie, upewniwszy się, że nie blefuje i po chwili ogłosiła podniosłym tonem: „Chyba mnie coś bierze”. W kieruskowym żargonie oznacza to ni mniej, ni więcej chorobę. Już chyba wtedy gorączka zaczynała spowijać umysł kieruskowej mamy, bo zupełnie nie pamięta, jaka była reakcja taty na takie wyznanie.

Wkrótce nastała noc, a rodzice dołączyli do Stasia, pogrążając się w słodkich snach o weekendzie. Wówczas nie wiedzieli, że weekend stanie się zaledwie przedsionkiem do chorobowego piekła, które rozpęta się w następnych dniach.

Mamę zaczął męczyć poważny suchy kaszel, który nękał ją nieustannie, a nasilał się zwłaszcza nocami. Widocznie nie był na tyle poważny, aby unicestwić marzenia kieruskowej rodzinki o spędzeniu miłej niedzieli na łonie natury. Z samego rana spakowali pokaźny turystyczny dobytek i ruszyli nad Wigry w nadziei na pluskanie się w przejrzystej wodzie. Po dotarciu na miejsce Kieruski ruszyły szturmem nad jezioro, gdzie okazało się, że największym zwolennikiem kąpieli w orzeźwiających wigierskich wodach jest najmłodszy z klanu. Na jaw wyszedł też kolejny fakt. Mama czuła się coraz gorzej i choć usilnie starała się zamaskować swoje kiepskie samopoczucie, już wieczorem było wiadomo. Tata i mama wiedzieli, że ich cudowny wyjazd dobiegnie końca znacznie przed czasem, a najważniejszym zadaniem jest dotrwać do rana.

Stasio nad jeziorem, dosłownie :)

Udało się jakoś przeżyć, choć wynajęty pokój na poddaszu przypominał zamkniętą nagrzaną puszkę, z której nie ma ucieczki. Następnego dnia Kieruski w pośpiechu opuszczały mazurskie tereny, aby jak najszybciej stworzyć mamie komfortowe warunki do zalegnięcia w domowych pieleszach. No i mama zaległa, a jej stan pogarszał się z godziny na godzinę. Kaszel suchy zamienił się w mokry. Kaszel mokry zaczął przypominać rzężenie, aby chwilę później dać szansę rozwinąć się dorodnemu katarowi. Spustoszenie, słabość, gorączka ciała, gorączka za oknem. Tak to chyba można podsumować. Trudno nam było uwierzyć, że mogę się tak bardzo rozchorować.

W tym momencie do dramatu jednego aktora wkracza aktor numer dwa. Padło na Stasia. Przeżywając swój mały chorobowy koszmar, kieruskowa mama starała się nie myśleć o tym, że i jego mogą dopaść szpony podstępnej zarazy. A jednak…

Wszyscy wtajemniczeni wiedzą, że Stasio sypia, i to bardzo dobrze sypia. Położony po kąpieli i kolacji śpi niewzruszony do rana. Czasem coś go tam wyrwie z objęć Morfeusza, a to chęć poganiania kota o 2 nad ranem, a to nieodparta potrzeba ekspresyjnego śpiewu, który słychać na całe osiedle. Drobnostki.

Jakież to zdziwienie dopadło więc rodziców, kiedy jeszcze przed północą z łóżeczka zaczęły dobywać się niepokojące odgłosy przypominające pomruki niedźwiedzia. Standardowa procedura na taką okoliczność przewiduje, aby podejść, sprawdzić teren, ewentualnie użyć smoczka, przykryć kocykiem, pogłaskać po główce i rozkoszować się słodkim widokiem usypiającego berbecia. W tym przypadku standardowe procedury zawiodły.

Jedyny członek rodziny, który pozostawał jeszcze w pełni władz fizycznych i psychicznych, czyli tata, wpadł na pomysł, żeby zmierzyć Stasiowi temperaturę. No i zmierzył. Tym samym nadeszła wiekopomna chwila, kiedy po raz pierwszy stwierdziliśmy gorączkę u malca. W ruch poszedł pierwszy paracetamol, a Stasio został przeniesiony na zaszczytne miejsce do łóżka rodziców. Po 2 godzinach marudzenia i przewalania się z jednej strony łóżka na drugą mały opadł chyba kompletnie z sił i poszedł spać.

I dla tych, którzy myślą, że to już koniec opowieści, mam wiadomość. To dopiero początek i wcale nie musisz tego czytać, jeśli nie jesteś gotowy na zakończenie.

Po kilku dniach bilans wyglądał tak: 2/3 kieruskowej rodzinki przestało nadawać się do użytku. Na placu boju pozostał jedynie kieruskowy tata, który dzielnie podołał trudom tymczasowego szpitala stworzonego w naszym mieszkaniu. Z kolei mama zauważyła dziwną zależność, że im bardziej rosła temperatura u Stasia, sama czuła się lepiej. Jak się później okazało, było to złudzenie.

Minęły kolejne 3 dni, a wraz z nimi kolejne dawki paracetamolu, sterty zużytych chusteczek, wypitych syropów i innej maści medykamentów, które miały postawić mnie i Stasia na nogi. W tym czasie szkrab został wystawiony jedynie na działanie gorączki i nie pojawiły się u niego żadne dodatkowe objawy, co zdecydowanie nas cieszyło, choć od samego patrzenia, jak w te upały malec męczy się z wysoką temperaturą, do przyjemnych nie należało.

Słońce zaświeciło dla nas mocniej tuż przed kolejnym weekendem. Wyglądało na to, że 2/3 kieruskowej rodzinki zaczyna wracać do formy. Niestety, bywa, że szczęście jest kruche i ulotne, a nasze trwało około doby. Już w sobotę wieczorem do klubu poważnie przeziębionych cherlaków dołączył na dobre Staś i kieruskowy tata.

I tak walczymy kolejny dzień. Nasze siły zostały znacznie uszczuplone, a moce przerobowe skurczyły się niemal do minimum. Stasio zasmarkany po pachy, tato wypluwa płuca, a więc otwieramy rodzinny szpital na nowo. Zmienił się tylko ordynator, bo to ja teraz mam najwięcej siły.

Po wizycie u lekarza i zastosowaniu całej gamy preparatów, które mają nam pomóc, wierzymy, że to będzie ostatni tydzień chorowania i może zostaniemy oszczędzeni w trakcie jesienno-zimowych wysypów chorobowych.

Stasio i parasol