Jak to jest? Mamy środek tygodnia, Stasiulo posłusznie idzie spać zaraz po kąpanku i kolacji i śpi sobie grzecznie z jedną przerwą na jedzonko. W nocy ma wyraz twarzy słodkiego aniołka i ani burknie, ani chrząknie, bo śpi przytulony do swojego króliczka.

Teraz zmieniamy perspektywę. Mamy sobotę, dzień długo wyczekiwany z myślą o tym, ile to wspaniałych i przyjemnych rzeczy będzie można zrobić, jak to zasiądziemy do leniwego śniadania i będziemy rozkoszować się słonecznym porankiem, smakiem wypijanej powoli kawy, spoglądając w międzyczasie na nasze genetyczne dziedzictwo, które z pewnością będzie się grzecznie bawić i posyłać cudowne, bezzębne (jeszcze) uśmiechy w naszą stronę.

No cóż więcej dodać? Ano tyle, że nasz sobotni poranek zaczął się w zasadzie jeszcze w nocy. Bąbel widocznie postanowił hucznie świętować koniec tygodnia, bo ustawił pobudkę na godzinę 2.30 i chociaż jak zwykle spożył posłusznie nocną strawę, to wcale nie zamierzał później spać. Rzucał się na wszystkie strony, aż łóżeczko się trzęsło, męczył nieszczęsnego królika i wydawał coraz dziwniejszą gamę różnych odgłosów, a smoczek konsekwentnie traktował jak ciało obce, które należy natychmiast usunąć. Wstawaliśmy na zmianę, śpiewaliśmy, bujaliśmy, a mały szalał jeszcze bardziej. No ale przecież wszystko można na raty, to i spać też 🙂 W końcu się jakoś udało i Stasio pogrążył się w sennych marzeniach. Wspaniale – pomyślałam. Przecież to sobota i będziemy spali, ile wlezie.

O 7 rano zaczął się kolejny poranek. Można powiedzieć, że to taki dzień świstaka. Stasio poczuł wzmożony przypływ energii i z wyraźnie destrukcyjnymi zapędami kopał zaciekle w łóżeczko, drapał w krawędzie i znowu wydawał podejrzane odgłosy. Jak na nasze oko wytrawnego rodzica z prawie półrocznym stażem wydało nam się, że sytuacja jest beznadziejna, dlatego podjęliśmy jeszcze jedną heroiczną próbę uspokojenia bąbla. Jak już nic nie pomoże, to weźmy go do łóżka i może pośpimy jeszcze z pół godziny, może na zmianę, trochę ja, trochę ty…

Wiedziałam, że oblicza mamy całkiem znośne, ale nie sądziłam, że na nasz widok Stasio zamilknie. A jednak. Przynajmniej przestał pokrzykiwać, co oczywiście nie oznaczało, że miałby przestać wymachiwać kończynami wszelkimi, przy okazji chlastając nas po twarzy. Królikiem też oberwaliśmy. I tak trwał nasz dzień świstaka, niemal do godziny dziesiątej, kiedy to zdecydowaliśmy, że już koniec tego „leniuchowania”.

Skoro dzięki Stasiowi mieliśmy noc pełną wrażeń, postanowiliśmy zafundować mu trochę przygód za dnia, żeby chłopak także nie miał na co narzekać. O atrakcjach, które go spotkały tego dnia napiszę w następnym poście 🙂

PS. Ciekawa jestem, jak wyglądają noce z 5-miesięcznym bobasem u innych. Da się już przeżyć czy dalej jest to raczej jazda pod górkę z nieprzewidywalnym finałem 🙂