Tytuł tej notki zabrzmiał pewnie górnolotnie, ale tak się jakoś złożyło, że temat jest poważny. Może nie znajdziemy tu stricte odniesień do dzieci, ale kiedy obejrzycie załączone zdjęcia, to wyobraźnia może zacząć podsuwać różne obrazy.

Zakładając bloga, wiedziałam, że chcę także pisać o książkach, które są dla mnie ważną częścią życia z kilku względów. Pomijając kwestie zawodowe, w których jestem bardzo blisko związana z książkami, jestem po prostu maniaczką czytania. Źródeł mojej przypadłości trzeba szukać gdzieś w dzieciństwie, kiedy to umiejętność odszyfrowywania tajemnych znaków w gazecie jawiła mi się jako czynność iście magiczna. A że byłam ciekawska, to chciałam jak najszybciej dowiedzieć się, jak to się robi, żeby umieć czytać. No i wyszło, że jeszcze zanim poszłam do zerówki, to już potrafiłam składać zdania i znałam literki. Z biegiem czasu moja fascynacja nie ustała, ale zaczęła się jeszcze bardziej pogłębiać. Czytać więcej, więcej i jeszcze więcej – ot cała recepta na życia małej dziewczynki. No i czytałam, co tylko wpadło mi w ręce. Nie byłam wybredna, sięgałam po wszystko. Bajka, nie bajka, opowieść, historia, kryminał, sensacja, a nawet (o zgrozo!) zaliczyłam flirt z romansidłami. Nie odpuszczałam, bo głód czytania przypomina w zasadzie jakieś narkotyczne uzależnienie. Bez przerwy coś nowego i koniec kropka. Z biegiem czasu mój gust zaczął się stabilizować i obecnie przypomina coś na kształt sinusoidy. Skaczę z kwiatka na kwiatek, ale fascynacja może trwać dłużej niż do ostatniej strony i objąć wręcz kilku autorów, a nawet okres dłuższy niż miesiąc, a czasem przekształca się w dłuższe zauroczenie, kiedy to podejmuję wysiłek większej rangi i zaczynam szukać i węszyć, co by tu jeszcze w tym temacie przeczytać. Kulminacyjnym momentem jest chwila, w której stwierdzam, że właśnie ten temat lubię i mogłabym tak bez końca. W końcu kobieta zmienną jest, a ja tak mam, że w kwestii tematyki, która zajmuje moje ostatnie wieczorne tchnienia, bez przerwy szukam czegoś nowego.

I mam! Od jakiegoś czasu na tapecie znalazły się reportaże oraz książki, które w jakiś sposób nawiązują do Indii oraz szeroko pojętej kultury hinduskiej. Korzeni tej fascynacji znowu można doszukać się w dzieciństwie, kiedy to bycie hinduską księżniczką wydawało mi się najlepszą fuchą na całym świecie. Marzyłam wtedy o podróży do Indii. Mówisz i masz, bo spełniłam to marzenie. Jednak w chwili, kiedy po raz pierwszy postawiłam stopę na tej ziemi, zostałam odarta z wszelkich dziecięcych złudzeń. Historii, które tam przeżyłam i wrażeń, które się na mnie odcisnęły, nie da się tak po prostu opisać. To się stało i na pewno mnie zmieniło w sposób, który oddziałuje na mnie jeszcze do dzisiaj.

Przechodząc do sedna, wypatrzyłam ostatnio książkę, która jest połączeniem reportażu i historii o Indiach. Nic – tylko czytać. I mam za swoje. Po tej lekturze mój osobisty mit o Indiach stracił wyraźnie na ostrości. Pomimo że odwiedziłam ten kraj, nie spodziewałam się czegoś gorszego od tego, co widziałam na własne oczy. Żeby nie trzymać w niepewności, nawiążę do tytułu postu, bo okazuje się, żeby świat mógł wozić się swoimi pięknymi samochodami, to ludzie w Indiach tracą swoje domy, są przymusowo wysiedlani i zabijani. W oczach władz parę istnień w tę czy w tamtą stronę, bo w końcu mamy do czynienia z populacją, która przekroczyła już miliard. Uwierzcie mi, że ten miliard da się odczuć niemal na każdym kroku. Spróbuj znaleźć w Indiach miejsce, w którym będziesz samotny, no chyba że gdzieś wysoko w górach…

W tym przypadku wszystko rozchodzi się o złoża boksytu, w której kraj został wyposażony na bogato. Gwoli ścisłości z boksytu wytwarza się aluminium, który to z kolei używa się do produkcji m.in. samochodów. Same złoża znajdują się zazwyczaj na terenach zamieszkanych przez ludność plemienną, która ani be, ani me. Podsuwa im się do podpisania jakieś dziwne papierzyska, ot parafkę odciskiem można walnąć, a jak się burzą, to trzeba ich przesiedlić albo zagonić do roboty w kopalniach. Oczywiście, wszystko w imię demokracji, postępu, rozwoju itd. Jeśli stawiają opór, to wystarczy nazwać ich maoistami,a później polować na tych ludzi jak na kaczki. Żeby była jasność, rząd indyjski czerpie z całego procederu jakiś marny procencik, a reszta przypada międzynarodowym gigantom. Ten sam rząd dokładnie wie, że taki „ciemny” człowiek z dżungli nie wie, jak zgłaszać protesty drogą administracyjną, a więc nie ma bólu, wystarczy wysłać świeże drony i postrzelać to tu, to tam. A propos, droga administracyjna w Indiach wygląda jak jakaś piekielna maszyna i kto raz wpadnie w jej tryby, to raczej się szybko uwolni. Żeby kupić zwykłą kartę pre-paid, trzeba wypełnić elaborat, dołączyć zdjęcie i prawie streścić swój życiorys.

Się wozimy

Tak więc interes korporacji jak zwykle wygrywa ze zwykłym człowiekiem. W Indiach rząd nie ma jednak na tyle godności, żeby wysiedlonym z boksytowych terenów zapewnić choć minimum egzystencji. Po co się angażować, skoro statystki jasno wskazują, że większość z nich uda się w końcu zabić w imię postępu, reszta i tak umrze, a przetrwają jedynie niegroźne wyjątki.

Indie – ten kraj nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Życie ludzkie znaczy tam tyle co marny pyłek, chyba że chodzi o zamożne tyłki rządzących, a wszystko może znaleźć usprawiedliwienie w imię karmy i kastowości. Niestety, ja nie mogę znaleźć żadnego usprawiedliwienia dla tego, co tam się wyprawia, w imię zwykłej ludzkiej godności.

Dołączam kilka zdjęć z naszej podróży do Indii, żeby pokazać, jak ten „Bollywood” tak naprawdę wygląda. I choć może stroje są kolorowe, to życie Hindusów, a zwłaszcza Hindusek wcale takie nie jest.