Ta recenzja miała powstać już jakiś czas temu. Niestety, brak czasu i ciągłe „muszę to, muszę tamto” powodowały, że nie mogłam wyartykułować tego, co sądzę na temat jednej ze świeższych nowości wydawnictwa Marginesy.

Mieć wszystko Maeve Haran

Z drugiej strony może to lepiej, bo zamiast wyrzucać z siebie serię nieprzyjemnych określeń, co uwolniłoby trochę moich emocji, przeczekałam, dzięki czemu opinia o tej książce nie będzie tak druzgocąca, jak mogło wydawać się na początku.

Po pierwsze, poczułam się nieco oszukana. „Mieć wszystko” Maeve Haran to naprawdę sporych rozmiarów książka. Całe 564 strony litego tekstu, którego okładkowa zapowiedź obiecuje wiele. Miały być dylematy na miarę pracujących matek XXI wieku, miały być trudne decyzje i rzeczy, których z pozoru nie da się pogodzić. Miał wyjść manifest współczesnych kobiet, mających dosyć bycia uśmiechniętymi robocopami, które godzą doskonale życiowe role matek, żon i kochanek.

Cóż nam z tych obietnic zostało? Żeby nie było, czekałam. Czekałam 30 stron, czekałam dalsze 30 stron. Doczekałam do 100 i powoli zaczęłam tracić nadzieję. Jednak książka ma 564 strony litego tekstu, to może w końcu coś drgnie i zamiast jałowej gadaniny i dialogów, których nie powstydziliby się scenarzyści „Mody na sukces”, trafię wreszcie na coś co byłoby nowe, na coś czego nie wiem, na coś co zburzyłoby mój dotychczasowy światopogląd na temat tychże pracujących i niepracujących matek. Czekałam nadaremnie, a im dalej brnęłam w życiowe perypetie Liz Ward, zastanawiałam się coraz bardziej, co ja tak właściwie robię. Poświęcam swój czas banalnej książce z banalnymi bohaterami, w której główna postać charakteryzuje się wrażliwością Ani z Zielonego Wzgórza i naiwnością gwiazdy meksykańskiej telenoweli.

Po drugie, dobrnęłam do końca. To prawda i chociaż sama się sobie dziwię, to udało mi się przejść te 564 strony. Nie mogę zaprzeczyć, zdarzało mi się zasypiać, kiedy Liz po raz setny zastanawiała się, czy mąż, który z niewiadomych przyczyn porzucił ją dla jej przyjaciółki, czuje się winny czy nie. Zaparłam się i stwierdziłam, że skoro już w wpadłam w tę beznadzieję, to przeczytam to do końca, bo przynajmniej rozerwę się trochę między sprzątaniem, prasowaniem, gotowaniem, a pójściem do pracy.

miec-wszystko-2

Po trzecie, faktycznie się nieco rozerwałam. Najpierw rozrywała mnie chęć pojechania po tej książce i przyznam, że dusiłam w sobie sporo negatywnych emocji. Jednak później dopadła mnie rozrywająca myśl, że przesadzam, że wymagam, że może właśnie taka książka przyniesie ukojenie niektórym czytelniczkom. Że wyolbrzymiam, bo nikt przecież nie powiedział, że książka o codziennych dylematach większości kobiet ma być napisana nieskalanym literackim językiem, że mają się tam zdarzyć „ą” i „ę”, bo nawet bez tego „ą” i „ę” przeciętna babka utytłana po łokcie w codziennej rzeczywistości przysiądzie i zastanowi się nad sensem wszystkiego. Naprawdę wszystkiego, nie tylko tego co dzisiaj, wczoraj, ale nad prawdziwym sensem całej tej gmatwaniny obowiązków, powinności i tego co wypada, a co nie.

Tylko dlaczego na miłość boską autorka nie przyszła z pomocą zapracowanym czytelniczkom i zamiast snuć smętne wynurzenia przez te 564 strony, nie wyrzuciła co najmniej połowy tego, co napisała? Wszystkie kobiety byłyby jej dozgonnie wdzięczne, a ja chyba najbardziej.

Jeśli jednak którąś z Was nie zniechęciła moja recenzję, książkę Mieć wszystko – Maeve Haran w dobrej cenie możecie kupić tu.